.
Fundacja NJM
Start Idea, działalność Wydarzenia Wspólnota, przyjaciele Formacja duchowa Wydawnictwo Kontakt 
.
.

Wydarzenia - rozwinięcie: Ćwiczenia Duchowne III i IV tygodnia w Marcinkowie, 14-25.VII.2013

zdjęcia | powrót do kroniki



     Tegoroczne rekolekcje obejmowały kolejne dwa tygodnie "Ćwiczeń duchownych": trzeci, poświęcony kontemplacji Męki Pańskiej oraz czwarty, poświęcony kontemplacji prawdy Zmartwychwstania Jezusa. Trzeci tydzień obejmuje okres życia Jezusa od "Uczty w Betanii"(J 12,1-11) w czasie której Maria namaściła Jezusa drogocennym olejkiem nardowym na "dzień Jego pogrzebu", aż do momentu złożenia Ciała Jezusa w grobie po Jego krzyżowej Męce i Śmierci oraz zejścia do Szeolu, w którym przebywał trzy dni. Czwarty tydzień "Ćwiczeń duchownych" rozpoczyna się kontemplacją "O pustym grobie", które przerażone Niewiasty zastają wraz z odsuniętym od grobu kamieniem i ich spotkaniem z dwoma mężczyznami "w lśniących szatach, którzy mówią im: "Nie ma go tutaj; zmartwychwstał" (Łk 24,1-10). Czwarty tydzień kończy kontemplacja tego, co wydarzyło się w dzień Pięćdziesiątnicy, gdy pierwszy Kościół zgromadzony w wieczerniku otrzymał (słowami Ojców Kościoła) duszę żyjącą - Ducha Świętego (Dz 2, 1-13). Duch Święty został wylany na cały świat jako Boża, osobowa miłość i daje teraz każdemu człowiekowi możliwość rozpoznania jedynej Prawdy - Jezusa Chrystusa, i otrzymania przez wiarę w Niego daru nowego życia w Duchu Świętym.
     Właśnie nowości życia w Chrystusie doświadczyliśmy jako główny owoc tych rekolekcji. Doświadczyliśmy realnych spotkań z Chrystusem zmartwychwstałym, który przemieniał nas wewnętrznie swoim Duchem, przemieniał naszą mentalność z materialnej i światowej na duchową, płynącą z życia Jezusa w nas i pośród nas. Rozumiemy już, że życie świata i nasze toczy się wokół osi jaką jest Zmartwychwstanie Chrystusa, bo ono wszystko zmieniło. Grzech, szatan i śmierć zostały pokonane, każdy z nas może żyć wiecznie w królestwie Ojca jako człowiek zbawiony w Chrystusie, a droga do tego królestwa zaczyna się już w czasie naszej ziemskiej pielgrzymki. Indywidualna modlitwa o "chrzest w Duchu Świętym" czyli pozasakramentalne wylanie Ducha Świętego, odwołujące się jednak też i do dziedzictwa sakramentalnego była pieczęcią rekolekcji, takim osobistym "wieczernikiem dzisiaj". Duch Święty został nam dany z nowa mocą, abyśmy wytrwali w życiu w Duchu Świętym i rozwijali ten dar w nas. Również jednak po to, abyśmy świadczyli o Chrystusie, aby dać szansę innym na przeżycie darmowości swojego zbawienia.
     Szczególnym momentem czwartego tygodnia ćwiczeń była "Kontemplacja potrzebna do uzyskania miłości". Jest ona jak gdyby poza ogólnym założeniem programowym "Ćwiczeń duchownych" obejmującym przemedytowanie i przekontemplowanie życia Jezusa Chrystusa i ważniejszych, przygotowujących Jego przyjście zbawczych wydarzeń Starego Testamentu. Jest to jednak ze strony św. Ignacego celowy zabieg, aby tą właśnie kontemplacją, dodaną jako coś "extra" podsumować i zsyntetyzować wszystkie cztery tygodnie ćwiczeń. I my weszliśmy w to założenie z całą świadomością, aby przeżyć tę kontemplację w duchu ignacjańskim. Uświadomiła nam ona jak bardzo cały świat i nasze życie jest owocem darmowej łaski Bożej, Jego miłości od zawsze, od początku świata. Jak wszystkie dary zstępują do nas z nieba od Ojca Światłości, jak tym największym darem miłości jest zbawienie w Osobie Jezusa Chrystusa. Ta kontemplacja może jak nigdy dotąd w naszym życiu pokazała podstawową prawdę o nas. Jako stworzeni z miłości i obdarowani miłością, możemy Bogu tylko odpowiedzieć miłością na Jego miłość.
     Nie byłoby jednak chwalebnego Zmartwychwstania, gdyby nie było chwalebnej Męki Jezusa od momentu jego trwogi w Ogrójcu, pojmania, oskarżenia przed Piłatem, zmaltretowania Jego ciała i ostatecznego uśmiercenia Go na Krzyżu. III tydzień był wejściem całym sobą w to, co Jezus przeżył dla naszego zbawienia. Przeżycie ceny jaką przyszło zapłacić naszemu Panu za: "grzechy moje i całego świata", poruszało nas w kierunku większej miłości krzyża, co oznaczało też większego pragnienie śmierci dla miłości własnej i każdego grzechu. Powodowało to coraz bardziej zmianę optyki patrzenia na zło w świecie i na zło, które ja szerzę, w stronę znienawidzenia grzechu i radykalnego odwrócenia się od grzesznego życia, a skierowanie się ku Bogu i osobistemu uświęceniu. Przebite włócznią i zranione Serce Jezusa zostało dostrzeżone przez nas w kontemplacji Jezusa umierającego na krzyżu, jako Źródło naszego uzdrowienia. W Nim nasze rany się zabliźniały, nasze poczucie krzywdy, zranienia, odrzucenia, małej wartości znalazły moc do uzdrowienia. Pierwszy zraniony Jezus - boski Lekarz, leczył nas. Tego doświadczyliśmy nie tylko w czasie kontemplacji, ale też i modlitwy nawrócenia i uzdrowienia przeżytej we wspólnocie przed Najświętszym Sakramentem w ramach trzeciego tygodnia ćwiczeń zaraz po spowiedzi generalnej.
     Konferencje głoszone każdego dnia dostosowane do aktualnie przeżywanych treści duchowych, wplecione między trzy godzinne kontemplacje, przewidziane na dany dzień, pogłębiały rozumienie tego,co przeżywamy, Pomagały w rozeznaniu duchowym i w otwartości na Boga. Popołudniowa Eucharystia jednoczyła nas w braterskiej wspólnocie wokół Ołtarza Chrystusa, a słowa z liturgii dnia interpretowane na bieżąco, pokazywały jak Bóg nas prowadzi przez rok liturgiczny i utwierdzały nas w przeżywaniu prawdziwej przemiany duchowej. Wieczorna adoracja była i cichą i głośną okazją do wyrażania swojego uwielbienia, dziękczynienia i prośby wynikających z tego, co aktualnie przeżywamy. Codzienne spotkanie w kierownictwie duchowym pomagało lepiej odczytywać własne stany duchowe, prawdę o sobie i kierunek, w jakim Bóg nas prowadzi.
     Sami uczestnicy tak opisują swoje doświadczenie tegorocznych ćwiczeń:

Ania:
     Pojechałam na ćwiczenia nie pierwszy raz. Już wcześniej odprawiłam I i II tydzień i wtedy też "działy się cuda". Pan prowadzi mnie drogą nawrócenia od kilku lat, więc wydawało mi się, że mój związek z Jezusem jest już mocny.
     Okazało się, że to, co sobie mniemałam, ma bardzo kruchą podstawę, a decyzja przeżycia dalszego etapu ćwiczeń była najlepszą decyzją mojego życia.
     Pan Bóg osobiście mnie zaprosił do uczestnictwa w tych życiowych rekolekcjach, choć jak zawsze zaistniało wiele przeszkód, które wykorzystywał nieprzyjaciel, aby odwieść mnie od tej dobrej decyzji: a to problemy finansowe, a to podpowiedzi różnych "doradców", że szkoda wakacji, że są ważniejsze sprawy, a przecież modlę się i jestem w łączności z Bogiem przez cały rok itp. A tutaj milczenie, przebywanie na "pustyni duchowej", brak kontaktu z zewnętrznym światem. Jednak pragnienie zbliżenia się do Jezusa wzbudzane w moim wnętrzu przez Niego samego zwyciężyło nad moją słabością i działaniem złego ducha. Dzięki decyzji pójścia dalej drogą Ćwiczeń możliwe stało się doświadczenie Jego ogromnej miłości do mnie i nastąpiła dalsza przemiana całej struktury mojego życia z grzesznej na świętą.
     Chrystus poprzez rozważania III i IV tygodnia uświadomił mi na nowo, że konieczne jest jeszcze głębsze poznanie własnego wnętrza, tego co "mieszka" w mojej duszy. Tego, co zajmuje pierwsze miejsce we mnie i mną kieruje, czyli odkrycie i przyjęcie prawdy - jestem człowiekiem - grzesznikiem, moje postępowanie wobec Boga jest przewrotne, niejednokrotnie fałszywe, a nawet zdradzieckie, gdyż często nie wybieram w życiu dobra, ale idę za złem, które dobro udaje. Jestem tym, który woła: "Panie, Panie!", ale nie chce słyszeć, co Bóg mówi, nie rozumie Bożej miłości i nie przyjmuje Jego woli w swoim życiu.
     W czasie rozważania trzeciego tygodnia dotyczącego okoliczności Męki Pańskiej i Jej przeżywania przez Jezusa szczególnie poruszyła mnie kontemplacja o modlitwie Jezusa w Ogrójcu. Wstrząsnął mną dramat, jaki przeżył Jezus - cały niewyobrażalny wymiar Jego kenozy - umierania za mój grzech i grzechy świata. Wewnętrznie odczułam, że każda kropla krwi Zbawiciela to mój konkretny grzech. Pozwoliło mi to o wiele bardziej niż do tej pory pojąć, za jaką cenę zostałam odkupiona. Przemówił do mnie realizm tego, co przeżył Jezus i to pozwoliło mi inaczej spojrzeć na swoją grzeszność, której korzeniem jest miłość własna - budowanie życia na sobie i wokół własnej osoby.
     Zobaczyłam, że to z tego korzenia zła we mnie wyrastają różne skłonności: chęć urządzenia sobie spokojnego bytu w tym świecie po swojemu, oparcie się na ludzkich względach ( znajomości, chęć wyróżnienia się, nawet pobożnością, pragnienie bycia docenionym), zabezpieczenie się pod względem materialnym na każdą okoliczność i inne. Mylnie sądziłam, iż to wszystko, o co zabiegam, mi się po prostu należy, że jestem człowiekiem, któremu łaska Boża w jakiś sposób jest należna. Porównywałam się przy tym z innymi pod względem "stopnia religijności". Żyjąc według takich przesłanek, nawet pojęcia nie miałam, że nie widzę tego, czego naprawdę Bóg ode mnie oczekuje, że chce dogłębnego nawrócenia z tego, co jest korzeniem zła we mnie, źródłem niepokoju, smutku, a nawet momentów zwątpienia w miłość Bożą.
     Nie znając tej najważniejszej prawdy o sobie, przeżywałam upadki i niepowodzenia jako rodzaj osobistej porażki i krzyża, który jest zbyt trudny do dźwigania, a przecież to właśnie płynęło z miłości własnej, a nie z umiłowania Miłości Ukrzyżowanej. Trzeci tydzień ćwiczeń pozwolił mi odkryć, na czym ta miłość polega - na śmierci dla miłości własnej!
     Przed ćwiczeniami nierzadko w moim sercu rodziła się podsycana umiejętnie przez ducha złego podejrzliwość, czy aby dobrze jest do końca zaufać Bogu. A przez kontemplację Chrystusa w Jego męce rodziło się prawdziwe zaufanie do Osoby, która za mnie umarła haniebną śmiercią, bym ja mogła żyć w prawdzie. I to pozwoliło mi wreszcie otworzyć się pełniej na Jego miłość.
     W rozważaniach czwartego tygodnia, kiedy kontemplowałam Chrystusa zmartwychwstałego, dotarła do mnie z nową siłą prawda o nieustannej i żywej Jego obecności w świecie i w moim życiu. Obecności i miłości Zbawiciela, która wzywa mnie na nowo do odpowiedzi miłością na Miłość. Szczególnie silne wrażenie wywarła na mnie kontemplacja spotkania zmartwychwstałego Jezusa z Marią Magdaleną przy pustym grobie. Uświadomiła mi ona, jak wielkie jest we mnie pragnienie bycia blisko miłości Pana, jak nieraz szukam Go i nie rozpoznaję, a On jest blisko, pozwala się znaleźć i przemawia do mnie po imieniu z miłością. Radość, jaka się we mnie zrodziła podczas tej kontemplacji, a także pewność, że Zbawiciel zmartwychwstał i żyje, sprawiła, iż osobiście głębiej dotarło do mnie Chrystusowe: "Nie zatrzymuj Mnie. Idź i powiedz braciom..." . Wyjaśniło mi to, dlaczego doświadczenia spotkania Zmartwychwstałego nie można ukryć ani w żaden sposób zachować tylko dla siebie.
     Otrzymałam nowe światło i zrozumiałam pełniej niż dotychczas, że miłość Jezusa jest realną łaską, przenikającą do głębi i mającą moc przemiany całego człowieka, aby nie tkwił w tym "co umarłe" - nie żył tym, co jest pozbawioną sensu gonitwą za złudzeniami tego świata, nie pogrążał się w trudach i zwątpieniu. Teraz wiem, że zaufałam Chrystusowi, który dla mnie pokonał śmierć i grzech.
     To On jest hojnym dawcą wszystkiego i On "mój los zabezpiecza", a będąc moim Stwórcą, ukochał mnie odwieczną miłością i jest jej wierny. Przejawem tej miłości jest przede wszystkim nieustanne upominanie się o moje nawrócenie, aby dać mi życie w pełni, aby nie było ono bezużyteczne, ale stało się służbą w świadczeniu o wielkiej miłości Boga do każdego człowieka, którą objawił w Jezusie i którą teraz pomnaża Duch Święty posłany na świat.
     Tylko przyjęcie tego daru, a przeżyłam to podczas ćwiczeń jako chrzest w Duchu Świętym, pozwoliło mi na odkrycie, że Bóg nigdy o mnie nie zapomina, jest moim Ojcem, mogę do Niego zwracać się jak Jezus: "Abba", że On jest wierny wszystkim obietnicom, które zawarte są w Jego Słowie. Prawdziwie żyć to znaczy przyjąć Ewangelię.
     Jestem ważną dla Boga cząstką Jego Mistycznego Ciała - Kościoła, muszę być żywa w tym Ciele, przychodzić do źródła życia, do Jezusa. Stanie się to poprzez wierność w codziennej medytacji Słowa, w rachunku sumienia każdego dnia, bo w nim mogę rozeznać, co w ciągu dnia czyniłam zgodnie z wolą Bożą, a co zaniedbałam i powinnam z pomocą łaski Pana zmienić. Codzienna Eucharystia ma się stawać szczytem mojego spotkania z Bogiem i szansą na coraz głębsze ofiarowanie się Bogu wraz z całym Kościołem. To wszystko jest niezbędnym fundamentem mojej wiary, mojego życia i mojego zbawienia.
     Ćwiczenia duchowne św. Ignacego pozwoliły mi "zobaczyć" Boga, uwierzyć do końca w Jego obecność żywą i realną. Wierzę w Trójcę Świętą, która miłuje człowieka i chce go doprowadzić do życia wiecznego w niebie. To doświadczenie już zmieniło moje życie i nadal będzie zmieniać, bo zmartwychwstały Chrystus przychodzi, prowadzi i kocha, więc nie mogę już pozostawać "martwym" członkiem Kościoła, ale tym, który ożywiony przez Ducha zmartwychwstałego Chrystusa wychodzi do ludzi, aby im głosić, że Jezus żyje. Moje życie ma być ewangelizowaniem siebie i innych, tak, aby wszyscy, którzy tego pragną, mogli osiągnąć zbawienie.

Jędrek:
     Na tegorocznych Ćwiczeniach Duchownych Pan Bóg szczególnie pokazał mi jak bardzo przywłaszczam sobie Jego dary, na pierwszym miejscu dar wiary, po niej zdolności, jakie otrzymałem, a także wszystkie inne, te najzwyklejsze i codzienne dary Boże. Zachowywałem się jak ich właściciel, zamiast dążyć do rozpoznawania, czego oczekuje Bóg, jak On chce, abym je wykorzystywał.
     Dał mi to odczuć szczególnie w III tygodniu Ćwiczeń, gdy kontempluje się tajemnice męki i śmierci Chrystusa. W czasie, w którym najbardziej pragnąłem jednoczyć się z Jezusem w Jego cierpieniu na Krzyżu, gdzie jest to najważniejszy etap tej części Ćwiczeń Duchownych, towarzyszyło mi głębokie odczucie pustki i oddalenia od Niego. Było to odczucie niejako utraty wiary, które jak później odkryłem miało mi uświadomić ogrom niewdzięczności i braku miłości wobec Pana Jezusa.
     Okazywałem Bogu wielką niewdzięczność "rzucając w kąt" ustawicznie wszystkie Jego dary i podając się lenistwu. Teraz pojmuję, że wdzięczność, poza słowami, dobrą intencją czy myślą, wyraża się najbardziej w pracy i służbie darami (również duchowymi) i umiejętnościami oraz rozwijaniu ich. Podejmowałem to wszystko tylko z obowiązku, zapominając że na przykład uczenie się na obecnie podejmowanych przeze mnie studiach, umiejętności muzyczne, w dalszej kolejności wspólnota rodzinna, duchowa, cały Kościół a ostatecznie sama wiara są darami, domagającymi się wysiłku pomnażania ich ze względu na cel życia człowieka - Boga. Zachowywałem się jakbym sam był ich właścicielem i wydzierżawiał je Panu Bogu, aby sam nade mną pracował oraz nad tymi darami bez mojego wysiłku. W ten sposób "zamieniałem się z Bogiem miejscami", na dodatek wydawało mi się że dobrze czynię, kiedy od czasu do czasu jakieś (de facto mizerne i ospałe) działanie w kierunku rozwoju darów wykonam, jednak w rezultacie było to raczej cofanie się. "Kto nie postępuje w Bogu, ten się cofa". Zabrakło codziennego umierania dla grzechu, stąd brak postępu.
     Niepostrzeżenie, przez lekceważenie rachunku sumienia i kierownictwa duchowego, moje sumienie stępiało. Przez powtarzające się grzechy powszednie, z którymi nie podejmowałem walki, Bóg przestał być motywacją mojego życia. Zepchnąłem Go z pierwszego miejsca, mimo że modliłem się i regularnie przystępowałem do sakramentu pojednania i pokuty oraz Eucharystii. Zauważyłem jednak, że bardzo czyniłem to ze względu na opinię innych ludzi. Była to bardzo zła postawa, ponieważ Bóg udzielał mi w tych sakramentach łaski nawracania się, z której nie korzystałem. Stałem się "kolekcjonerem" czy wręcz złodziejem Eucharystii. Przestałem właściwie rozważać, a nawet rozumieć, co Bóg chce mi powiedzieć przez swoje Słowo. Podobnie zachowywał się Judasz, który był blisko Jezusa i tak samo jak inni Apostołowie głosił Dobrą Nowinę, ale nic z tego nie zrozumiał, oczekując od Jezusa jakichś osobistych zysków, wręcz wykradając ze wspólnego trzosa. Tak łatwo osądzać Judasza, ale w gruncie rzeczy trwałem w podobnej hipokryzji.
     Byłem zadowolony, że znam Słowo Boże i mogę się nim dzielić z innymi, nawet ich pouczać, jednak z drugiej strony wyrzucałem Bogu, że moja modlitwa jest pozbawiona głębi i że On nie odpowiada na nią dając mi pocieszenie duchowe. Zastanawiałem się czego więcej może chcieć Pan Bóg, skoro uczestniczę często we Mszy świętej, a nawet modlę się we wspólnocie, rozważam regularnie Słowo Pana. Nie chciałem jednak widzieć, że pozostaję na nie obojętny, że nie korzystam z łaski nawrócenia i poznania prawdy o sobie. Nie chciałem ujrzeć jak wiele osób Bóg postawił blisko mnie, którym powinienem głosić Chrystusa przez świadectwo życia i słowa, a nie podejmuję tego z obawy o opinię. Nie chciałem zauważyć, że brak odpowiedzi Boga także jest jakąś odpowiedzią. Jest odpowiedzią na grzech, który mnie od Niego oddziela i nie pozwala działać Jego łasce.
     Na rodzące się w wyniku odkrywania prawdy o sobie pytanie "Panie, co mam czynić, aby wejść do Królestwa Niebieskiego?", Pan Bóg dał mi odpowiedź w IV tygodniu Ćwiczeń Duchownych, szczególnie w zamykającej je "Kontemplacji do uzyskania miłości". Jezus dogłębnie mi uświadomił, że wszelkie dobro pochodzi od Niego. Nawet wybór dobra przez wolną wolę jest wyrazem współpracy z łaską Bożą. Zrozumiałem jak bardzo Jemu zależy na mnie i wszystkich ludziach. Bóg pracuje w świecie dla człowieka i również przeze mnie - przez dary jakich mi udziela, chce pracować dla innych ludzi. Przez ręce grzesznika chce działać i przekazywać swoją miłość, abym w ten sposób mógł się uświęcić i pomógł innym wejść do Jego Królestwa. Jedynym więc prawdziwym dobrem, jego źródłem i celem jest sam Bóg, a wszystko inne jest przez Niego przydane. Najlepsze, co mogę zatem zrobić jest włączyć się w obieg zstępującej i wstępującej Miłości Boga, rozpoznając Jego wolę i poddając się jej.
     Dzięki temu doświadczeniu zrozumiałem jak bardzo muszę się poddać Bogu w przemianie serca, czyli w oczyszczaniu najgłębszych motywacji, aby nie były nimi w pierwszej kolejności dobro ludzi, moje własne (nawet duchowe) ani też strach przed złem i potępieniem, ale najpierw sam Bóg, który jest źródłem wszelkiego dobra.
     Tylko tak będę mógł skutecznie przezwyciężać moje grzechy i wadę główną - lenistwo, brak dobrej woli i motywacji oraz skupianie się wyłącznie na mojej własnej osobie, ponieważ z tego rodzaju miłości własnej wyrastają inne grzechy i rodzi się zło zaniedbywania dobra, które uniemożliwia działanie Bogu w moim życiu i w świecie przeze mnie.
     W czasie modlitwy nade mną, otrzymałem Słowo o "soli ziemi" (por. Mt 5,13-16). Wiem, że aby być naprawdę sobą, muszę trwać w Bogu i poddawać się Jego woli na co dzień. Sól, która utraci smak, nie jest solą. Tak samo człowiek, tracąc "smak", czyli obraz Boga w sobie jednocześnie przestaje być sobą. Jest, ale jakby nie istniał. Bogu dziękuję za dar przemiany, uświęcanie mojego życia i Jego prowadzenie.

Zbyszek:
     Jestem 61 letnim ojcem trojga już dorosłych dzieci, dwóch synów i córki Gdy spoglądam wstecz i oceniam moje życie, to mogę powiedzieć że po ludzku wiele mi się udało. Zmieniałem tylko dwa razy pracę zawsze poprawiając swój status. Prowadziłem nawet działalność gospodarczą jako elektronik a potem drukarz na własnej maszynie lakierującej druki. Ale w końcu definitywnie zmieniłem zawód elektryka na drukarza i pracuję obecnie w renomowanej drukarni na stanowisku kierowniczym. Wszyscy w rodzinie mamy wyższe wykształcenie. Przy trójce dzieci ciągle uczących się było trudno odłożyć pieniądze na rzeczy drogie, czy lepszy samochód, ale w domu nigdy nie brakowało na jedzenie, ubranie, czy wyjazd. Gdy dzieci były młodsze prowadzaliśmy je z żoną do kościoła i na religię, na której sam przypominałem sobie prawdy wiary. Gdy stały się nastolatkami, to jednak coraz trudniej było je "wyciągać" do kościoła w niedzielę czy w czasie świąt. Prowadziłem jak mi się wydawało normalne życie i w związku z tym było czymś "normalnym", że na uroczystościach rodzinnych czy na przyjęciach w zasadzie bawiłem się dobrze wśród osób, które nadużywały alkoholu bywało, że i ja też tak czyniłem. Przeżywałem wiele fascynacji: żeglarstwo, szachy, brydż, poznawanie wiedzy technicznej, ale dziś widzę, że wszystko to płynęło z mojej próżności, a nie z tego żeby bardziej kierować się ku chwale Bożej, żeby służyć innym, żebym nie tylko ja miał przyjemność i się rozwijał. Wiele lat byłem "czytaczem" Pisma Świętego, początkowo Starego Testamentu, Księgi Mądrości a później tylko Nowego Testamentu czy żywotów świętych. Nie traktowałem ich jako słowa natchnionego, ale księgi wiedzy o Bogu wynikające z ludzkiej mądrości, choć święci zawsze mnie zadziwiali. Byłem więc też, jak mi się zdawało wzorowym mężem i ojcem, bo przecież w moim mniemaniu nic złego nie czyniłem w rodzinie, ani też w pracy, bo przecież zarabiałem pieniądze i nie odbijałem gdzieś od rodziny na "boki".
     Któregoś jednak roku przy zakupie jednej z wielu przecenionych książek, trafiłem na "Dzienniczek" Faustyny Kowalskiej, który zainicjował zainteresowanie postacią Jezusa i oceną swojego życie pod kątem: "cóż to miłosierdzie dla mnie znaczy, czy ja potrzebuję tego miłosierdzia, jacy są ludzie którzy wierzą bardzo mocno w Boga? W tym momencie jednak rozważałem to z takiego punktu widzenia, że ja oczywiście jestem kimś sprawiedliwym: nie jestem przecież pijakiem, złodziejem czy kimś takim. Czytając z kolei Nowy Testament, a zwłaszcza listy św. Pawła, byłem zafascynowany jego nauką, bo on mówił ciągle o Jezusie, i rodziło się we mnie moje pytanie: "skąd on to wie?". Przy naukach św.Pawła odczułem pierwsze poruszenia serca, pojawiły się pierwsze wyrzuty sumienia, że coś nie jest dobrego w moim życiu, że czegoś w nim brak. Wszystko się jakoś rozłazi, dzieci dorastają i niby wszystko jest, a jednak na niczym tak bardzo nikomu nie zależy, życie upływa z dnia na dzień, tak bez głębszego sensu, nic ani nikt nie jest w stanie nas zjednoczyć wokół jakiegoś wspólnego celu. Żyjemy jak oddzielne "planety", mamy wpływ jedna na drugą, a nie znamy życia na nich.
     W tym właśnie czasie swoich intensywniejszych poszukiwań na te wszystkie pytania trafiłem na spotkanie modlitewne "Mocni w wierze", w której to wspólnocie przez ewangelizację i głębszą formację duchową znalazłem odpowiedź na swój niepokój zbawczy, na to, co od zawsze nurtowało moje życie - jak kochać i się zbawić. Od tego czasu moje życie stopniowo zaczęło nabierać całkowicie nowej optyki duchowej w patrzeniu na Boga, siebie i świat. Mogłem faktycznie zacząć poznawać to, kim jestem przed Bogiem, jakim jestem człowiekiem w swoim wnętrzu. Zobaczyłem, że naprawdę jestem kimś innym, niż mi się wydawało - niedoukiem, bez kośćca moralnego. Człowiek biedny prosi przynajmniej o chleb Pana Boga, a ja wstydziłem się prosić, chciałem prosić, ale sądziłem, że inni powinni domyśleć się czego mi potrzeba i milczałem. Sam byłem sobie "sterem, żeglarzem i okrętem", samowystarczalnym i pysznym samolubem, którego lepiej było nie dotykać i nie niepokoić jakimiś "drobiazgami". Wystarczyło mi mniemanie o sobie, że wszystko potrafię wykonać. Mój wieczny brak czasu dla rodziny, na budowanie relacji w domu, na jakąś czułość, był zastępowany gniewem i władczością. Nie słuchałem, tylko inni mieli mnie słuchać, panowałem, a nie służyłem. Łatwo mi było tylko zaspokajać prośby o sprawy materialne. Gdy coś nie było po mojej myśli odsuwałem się, obrażałem o byle co, często sam obrażając bliskich i zamykałem się w nieprzebaczaniu i kumulowaniu poczucia własnego skrzywdzenia. Teraz już w dorosłym życiu moich dzieci widzę, jak wiele z moich złych postaw zaprojektowanych zostało na nie i jak długo teraz z pomocą Bożej łaski trwa naprawianie szkód wyrządzonych przez mój grzech oraz jakie to jest trudne.
     Ta postawa moja nie tylko ograniczała się do czynienia zła przez pychę i egoizm, ale też rozciągała na grzech zaniedbywanego dobra, choćby w rodzinie. Przychodząc do domu z pracy chciałem mieć tzw. święty spokój, nie chciałem podejmować decyzji, bo tak było mi wygodnie żyć zajmując się głównie tym, co mnie interesowało. Cała reszta miała mniejsze znaczenie, wychowanie dzieci było mniej ważne, spychałem na margines właśnie to wszystko, co zespala rodzinę, takie budowanie więzi przez troskę i zainteresowanie bolączkami czy niepowodzeniami dzieci i żony. To było życie samotne pośród najbliższych, wyobcowanie się spośród swoich w imię tego, co ważne było dla mnie, ja ich zwyczajnie nie słuchałem. Były i dzieci samotne w swych troskach, co było powodem że każdy jakby zamykał się w swoim pokoju, własnym świecie, nie było miłości w domu, nie było modlitwy w domu, więzi duchowej, czy serdeczności i cieszenia się z drobnych sukcesów wszystkich, nie było pochwały za dobre. Spotykaliśmy się razem przy niedzielnym obiedzie, ale zawsze bez modlitwy. Znamiennym znakiem stosunków panujących w rodzinie była zgoda na odchodzenie dzieci od stołu, by były bliżej telewizji i ich ulubionych programów. Nie ominął mnie też pewien rodzaj grzechu chciwości: na przykład przez 30 lat mając po rodzicach działkę pracowniczą, z której faktycznie w ogóle nie korzystałem, utrzymywałem ją tylko w takim stanie, żeby zarząd działek jej nie zabrał, ale nie chciałem z niej zrezygnować, choćby sprzedać ją, żeby inni korzystali. Dopiero teraz rozumiem, że lepiej, żeby to służyło innym niż stało odłogiem i było posiadaniem dla próżnego posiadania. Dlatego też podjąłem już właściwe decyzje w tej sprawie. Ponadto w domu wiele rzeczy było gromadzonych, żeby coś zrobić, realizować projekty, które były zaczęte, a potem nie skończone, i walały się po domu "rupiecie" do niczego nie przydatne, zbędne, ale dopiero teraz po wielu latach się tego wszystkiego wyzbyłem. To wszystko wskazywało na faktyczny stan mojej duszy przed nawróceniem: żyłem bez Boga i w dużej mierze przez taką moją postawę ojca i męża nie wierzącego tak naprawdę w Boga byłem siewcą niewiary w całej rodzinie.
     Dzięki Bogu jednak przez te pięć lat, jakie upłynęły od pierwszych moich rekolekcji przeżywanych we wspólnocie, moje życie zostało bardzo przewartościowane. Jednak teraz na rekolekcjach, które odbyły się w lipcu tego roku jako III i IV tydzień "Ćwiczeń Duchownych" św. Ignacego Loyoli znowu zostałem zaskoczony przez Bożą miłość. Takim szczególnym spotkaniem z Panem była kontemplacja Jego męki. W jej przeżywaniu zobaczyłem duchowymi oczami siebie jako jedną z osób zadających cierpienia Jezusowi. Widziałem jak mój grzech jest podobny do takiego "walca", który masakruje Ciało Pana i niszczy samą Miłość, samo Dobro. Moja pycha właśnie tak zabija miłość i jest masakrą dla tego, co jest dobre, co pochodzi od Boga. Ja jestem niszczycielem tego i poczułem się winny śmierci Pana. Odczułem to wewnętrznie jako wielkie cierpienie. Zapłakałem nad sobą, kiedy zrozumiałem, że mój grzech był przyczyną Jego cierpień, a On mnie od niego wybawia i wybacza mi go. On mnie kocha z krzyża jako grzesznika, tak bardzo mnie Pan kocha, żebym tylko zwrócił się do Niego o pomoc. Mam po takim przeżyciu jakąś szczególną odrazę do grzechu i pragnienia świętego życia, aby razem z Chrystusem uczestniczyć w zbawczym planie Boga, głosząc Jego bezwarunkową miłość.
     Kiedy pięć lat temu czytałem Dzienniczek Faustyny powiedziałem Panu, że Mu ufam i zawierzam się Jego miłosierdziu. Teraz Jezus po tych pięciu latach pyta mnie w czasie przeżywania IV tygodnia ćwiczeń, w czasie których kontemplowaliśmy wydarzenia po Zmartwychwstaniu Chrystusa, czy ja Go naprawdę kocham? Pyta mnie dosłownie tak, jak Piotra nad jeziorem Tyberiadzkim: "Czy miłujesz mnie więcej aniżeli ci" (por. J 21, 15). W czasie tej kontemplacji uzmysłowiłem sobie tak naprawdę, że nikt w życiu nie nauczył mnie miłować, że ja nie umiałem kochać. I wszystkie grzechy i błędy mojego życia z tego wynikały, że w nim zwyczajnie zabrakło miłości. Była "zewnętrzna strona kielicha", a wnętrze pozostałe nieodnowione, nieprzemienione przez miłość i dlatego dopuszczające też i nieprawość. A teraz Jezus, kiedy cały otwieram się na Niego i przyznaje do swojej grzeszności, obdarza mnie swoją miłością i daje nową jakość życia, prawdziwe nowe życie w Duchu Świętym. Mało tego On pragnie mojej odpowiedzi, bycia Jego przyjacielem, ofiarowania mu mojej miłości, wyznania, że Go kocham? Cierpiałem i czułem się winnym śmierci Jezusa, a teraz radość zmartwychwstania Pana, że żyje dla mnie, z miłości do mnie, powoduje, że moja wina jest błogosławiona. Bóg odjął ode mnie brzemię grzechu i uwolnił mnie do złego, gdyż ofiarował się za mnie, a przez zmartwychwstanie wyrwał mnie z otchłani oraz przemienił moje serce i umysł z mentalności starego człowieka na świadka zmartwychwstania. Chwała Bogu, który tak miłuje bez względu na wszystko, do szaleństwa.
     Zrozumiałem to cóż znaczy miłować Pana? Stawać się podobnym do Niego, służyć, ofiarować się , kochać człowieka, być przy drugim gdy potrzebuje, głosić Słowo w każdym momencie, żyć dla innych, nieść swój krzyż i  współcierpieć z Panem. I teraz wiem, że miłość Boga (a upewniła mnie o tym "Kontemplacja pomocna do uzyskania miłości") jest osobowa, skierowana osobiście do mnie, że jest jedyną racją mojego istnienia i że tylko ona ma sens. Tylko ona się liczy, bez niej nic nie istnieje naprawdę i ja też nie istnieję bez miłości, a wszystko we mnie i wokół mnie z niej wynika.
     Co we mnie spowodowały te rekolekcje, które trzeba brać razem z owocami całej kilkuletniej drogi nawrócenia, którą kroczę? Każdy dzień rozpoczynam medytacją a później Mszą świętą wcześnie rano, gdzie niecierpliwie czekam na Pana w sakramencie Eucharystii. Pomimo że mniej śpię niż kiedyś, czuję się rano jakoś rześki i szczęśliwy. Teraz ja jestem tym, który najpierw słucha Boga i ludzi, wysłuchuje do końca, to co inni do mnie mówią i wszystko rozważa. Straciły rację bytu moje obawy, a byłem pełen obaw o pracę, o codzienne życie, o jego przyszłość. Wprawdzie nic nie zmieniło się w moich egzystencjalnych obowiązkach, ale wybór kolejności czy ważności czynienia czegokolwiek, staram się poddać duchowemu rozeznaniu przestrzegając zasady, co jest bardziej i więcej dla chwały Boskiego Majestatu według słów św. Ignacego. Teraz już nie patrzę, co mogę stracić lecz w czym i kogo mogę ubogacić w Chrystusie. Chcę i żyję Słowem Bożym. Od tych paru już lat pojawiły się nowe zainteresowania, ale teraz skierowane na chwałę Bożą, chce mi się coś tworzyć, a jak nie śpiewałem prawie nigdy, to teraz głośno wielbię Pana śpiewem. Wcześniej nie pisywałem nawet kartki z wakacji, a teraz zaczynam pisać wiersze, przychodzą mi do głowy sentencje związane z Ewangelią, chcę zawrzeć radość ze stworzonego świata, z miłości Boga do stworzenia, a szczególnie do człowieka. Nastawiam się na słuchanie Słowa Bożego i wszędzie Go oczekuję, często swoją modlitwę do Boga chcę wyrażać głośno.
     Bywa też niezrozumienie ze strony rodziny i że przechodzi ono czasem w chwilowe utrapienie, wiem jednak, że ludzie nie są świadomi prawdy o sobie, dopóki nie otworzą się na Miłość i nie wyznają swoich grzechów, dlatego nawet bezwiednie prześladują tych, których życie należy już do Pana. Wiem, że każdy może się nawrócić i dlatego modlę się i mam nadzieję w Panu, że to się zmieni, bo nic nie jest niemożliwe w Chrystusie!
Zawsze mówiło się o szczęściu i pomyślności w życiu rodzinnym, a gdy ja teraz zaczynam mówić że niedaleko jest to szczęście, niedaleko jest królestwo Boże, to zalega milczenie, jakby przestrach w rodzinie, że Bóg chce nam zabrać szczęście, a nie dać.
      Ja wiem i to jest najważniejsze, że jedynym źródłem szczęścia jest Bóg i doświadczamy Go wtedy, kiedy się do Niego upodabniamy przez świętość, poznając prawdę o swoim grzechu wyrzekając się go, wyznając i mając do niego trwałą odrazę, po prostu przyjmując na serio zbawienie od Jezusa i żyjąc we wszystkich wymiarach życia jako święci.
     Teraz nie jestem w stanie nie mówić o Chrystusie i o Nim nie świadczyć! Słowa Chrystusa: "Pójdź za Mną", które On skierował do Apostoła Piotra (por J 21, 9), wybrzmiały we mnie na tegorocznych rekolekcjach z wielką mocą. Zostałem wyraźnie wezwany do głoszenia słowa w rodzinie i w pracy, najpierw do ewangelizacji całą moją postawą życiową, a następnie przez głoszenie Słowa. Chciałbym wszystkim powiedzieć że Bóg czeka i tych 60 latków, takich jak ja, tak ojców, jak i matek rodzin, mądrych życiowo, mniej mądrych, bogatych czy biednych, czeka na dzieci, czeka na każdego, aby objawić mu swoją niepojętą miłość, aby każdego zbawić. Chwała Panu!

     Ty pozwalasz sobie urągać. O  ja obłudny chodzę wokół krzyża i  chcę Cię zdjąć.
     Ty idziesz na mękę z  moim grzechem w  ranach, cierpieniu, czy zdążę Ci oddać wszystkie.
     Cierpisz Panie a  widzę i  chcę cierpieć jak Ty, by nie grzeszyć już, byś cierpiał, nie sam.
     Czemu uczyniłeś serce mieszkaniem miłości, czy przypomina wieczność.
     Serce dniem i  nocą bije, nie przestaje, czuwa,odżywa, zawsze gotowe przyjąć Boga.
     Bóg nie umiera, a  w nas umrzeć może, gdy serce kamieniem obłożę.


     Zapytałeś mnie Panie czy Cię miłuję, wlałeś w moje serce nadzieję że nie powiesz do mnie: Nie znam cię. Dziękuję Ci Jezu za Twego sługę Mariusza, przez którego zakochanie się w Tobie, byłeś z nami. Dziękuję za o. Romana, za ręce w których Cię trzymał, rozdawał nam Twoje Ciało i Krew. Dziękuję za radość płynącą ze spotkań z Tobą, za żywe ciągle wypływające Twoje Słowo, za wlanie Ducha Miłości w nas, za wylanie na nas Ducha Świętego. Tak przybliżyło się nam Królestwo Boże w Marcinkowie.


zdjęcia | powrót do kroniki
.
.
| Start | Idea, działalność | Wydarzenia | Wspólnota, przyjaciele | Formacja duchowa | Wydawnictwo | Kontakt |
.
. .
fundacja ewangelizacja media odnowa miłość sobór wspólnota mocni w wierze największa jest miłość kościół charyzmaty Duch Święty muzyka chrześcijańska liturgia centrum kultury chrześcijańskiej NAJWIĘKSZA JEST MIŁOŚĆ Fundacja Ewangelizacyjno Medialna wspólnota Mocni w wierze